media Prasa

Inne artykuły

  "Niewyjaśnione zbrodnie" Przegląd | Nr 33 (242) (15 sierpnia 2004) 4
  Przeczytaj cały artykuł  
  Ciekawy arykuł autorstwa Marcina Ogdowskiego. Według mnie zbyt wiele miejsca poświęcone jest na zabójstwo Jaroszewiczów (głośne zabójstwo z '92 roku - zamordowany został premier PRL Piotr Jaroszewicz i jego żona). Co jednak jest bardzo interesujące to kilka informacji o Grupie Operacyjno-Dochodzeniowej z krakowskiej KWP zwanej Archiwum X. "Ta utajniona jednostka zajmuje się wyłącznie zabójstwami. Jej zadaniem jest kontynuowanie dochodzeń już umorzonych, bez oczekiwania na przypadkowo zebrane dowody."

21 sierpnia 2004, Marcin

 
  "Urodzeni mordercy" Nowe państwo | Nr 840 (03 stycznia 1999) 4
  Przeczytaj cały artykuł  
Nowe Panstwo Artykuł Wojciecha Wencla opublikowany w lipcowym "Nowym Państwie" jest próbą analizy roli mediów w kształtowaniu się osobowości młodego człowieka. Cały artykuł opiera się na założeniu, że media mają duży wpływ na rozwój dzieci, co czyni go trochę jednostronnym. Mimo tego bardzo słuszna wydaje się puenta: zamiast skupiać się na walce z pełnymi przemocy mediami, z którymi wygrać nigdy nam się nie uda, warto więcej czasu poświęcić na prawidłowe wychowanie dziecka, a wtedy będzie ono miało świadomość, że obrazy pokazywane w jego ulubionej stacji to nie jest rzeczywisty świat.  
  "Łowcy" Wprost | Nr 840 (03 stycznia 1999) 4
  Przeczytaj cały artykuł  
Wprost Seryjni zabójcy polują samotnie. Uśmiercanie podnoszą do rangi sztuki. Nie wiadomo, gdzie i kogo zaatakują. Kiedy pojawiają się ich kolejne ofiary, tysiące osób ogarnia strach. Sposób, w jaki zadają ciosy, jest ich wizytówką pozostawioną na miejscu zbrodni. Niestety, tym czytelniejszą, im więcej ludzi mają na sumieniu. Na swoje ofiary najczęściej wybierają samotne kobiety i dzieci. Nawiązują rozmowę, wręczają podarunki, proponują podwiezienie, pozyskują zaufanie. Są elokwentni. Nie chcą spłoszyć "zdobyczy". Inni działają na chybił trafił, przypadkowo. Większość z nich to ludzie z zaburzeniami psychicznymi, lękliwi, samotni. Również oni zabijają bez skrupułów, bez wyrzutów sumienia. Wielu zachowuje pamiątki po ofiarach, swoiste trofea, potwierdzające, że "to zdarzyło się naprawdę". Ale fetysz nie dorównuje rzeczywistości, zatem znów ogarnia ich "głód zabijania".  
  "Urodzeni mordercy" Wprost | Nr 963 (13 maja 2001) 4
  Przeczytaj cały artykuł  
Wprost Charles Whitman z Austin w Teksasie zastrzelił trzynaście osób. Przed zbrodnią napisał: "Powstrzymajcie mnie. Mój mózg nie pracuje normalnie". Miał guz w lewym płacie skroniowym. Nie był zdolny zapanować nad emocjami. John Wayne Gacy z Chicago w wieku jedenastu lat doznał poważnego urazu głowy. Od tego czasu cierpiał na krótkotrwałe zaniki świadomości. Kilkanaście lat później zamordował 31 osób. Czy obaj mężczyźni byli chorzy psychicznie i należało ich leczyć? Czy zasłużyli na karę śmierci? Naukowcy z kilku ośrodków przystąpili właśnie do badań neurologicznych, które być może pozwolą odpowiedzieć na pytania o - jak to określono - genezę zbrodni.  
  "Genopis mordercy" Wprost | Nr 1030 (25 sierpnia 2002) 4
  Przeczytaj cały artykuł  
Wprost Jak stworzyć portret pamięciowy, skoro nikt nie widział przestępcy? Okazuje się, że jest na to sposób. Brytyjscy naukowcy z Forensic Science Service są w stanie określić wyłącznie na podstawie analizy DNA, czy przestępca ma rude włosy oraz jakie jest jego pochodzenie etniczne.  
  "Detektyw" red. A. Kościelniak | miesięcznik 4
  Strona internetowa miesięcznika  
  Co miesiąc wiele ciekawych artykułów, na końcu zagadka kryminalna. Szkoda tylko, że rzadko pojawia się coś o seryjnych mordercach.  
  "Zły" red. G. Daniszewska | miesięcznik 4
Zly Co miesiąc można było znaleźć z "Złym" artykuły o seryjnych mordercach.
Oprócz tego "Zły" donosił o ostatnich morderstwach, porwaniach. Nie polecałbym go ludziom wrażliwym na widok krwi i ludzkich wnętrzności. Mimo dużej poczytności i naprawdę profesjonalnemu wykonaniu, miesięcznik ten został "zniszczony". Zobacz: www.zly.com.pl
 
  "Max" Nr 1/2000 styczeń 2
  W artykule o Romanie Polańskim był akapit poświęcony morderstwu Sharon Tate. Przy okazji kilka słów o rodzinie Mansona, ogólnie nic szczególnego.  

Niewyjaśnione zbrodnie | Przegląd

Tego widoku pan Mieczysław, pracownik Żeglugi Krakowskiej, nie zapomni do końca życia. Tym bardziej że to, co znalazł, mogło należeć do jego córki... A zaczęło się od kłopotów z napędem wiślanej barki - posłuszeństwa odmówiła jedna ze śrub. Coś uniemożliwiło jej obracanie się. - Strasznie śmierdziało - opowiadał policjantom. - Myślałem, że to jakaś szmata. Spróbowałem ją wyciągnąć i wtedy zobaczyłem, że to ... ludzka skóra. Był styczeń 1999 r. Dwa miesiące wcześniej matka Katarzyny Z., 23-letniej studentki psychologii UJ, zgłosiła zaginięcie córki. Policja podeszła do sprawy rutynowo, licząc, że dziewczyna wróci do domu. Nie wróciła. Zdjęta z barki skóra należała właśnie do niej. Patolodzy nie kryli szoku. Skóra została wypreparowana tak, by można ją było na siebie włożyć. Policjanci rozpoczęli poszukiwania mordercy. Bez skutku - po dwóch latach prokuratura umorzyła śledztwo. Akta trafiły do szafy... - Śledztwo w sprawie zabójstwa wszczyna się na trzy miesiące - tłumaczy Maciej Kujawski z warszawskiej prokuratury okręgowej. - Jednak rzadko kończy się ono w tym czasie. Często bywa tak, że sprawca został już ujęty, lecz konieczne jest przeprowadzenie ekspertyz, zebranie zeznań dodatkowych świadków itp. Wówczas prokurator występuje o przedłużenie śledztwa. Podobny wniosek składa, gdy sprawca pozostaje nieznany, lecz istnieją uzasadnione przypuszczenia, że dalsze śledztwo pozwoli go zidentyfikować i ująć. O ile śledztwo może być przedłużane? Znane są przypadki spraw prowadzonych przez lata, jak choćby ta dotycząca zabójstwa Marka Papały - przedłużana już 13 razy, zawsze o pół roku. Bywa również tak, że śledztwo zostało umorzone, lecz po pewnym czasie wrócono do niego, gdyż pojawili się nieznani dotąd świadkowie lub policja przy okazji innych dochodzeń dotarła do nowych dowodów. Przykład - wznowione niedawno śledztwo dotyczące zabójstwa Wojciecha K., "Kiełbasy", pruszkowskiego gangstera zastrzelonego w 1996 r. Teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie, by przedłużanie śledztwa - czy jego ponownie wszczynanie - odbywało sie przez 30 lat od popełnienia zbrodni. Tyle bowiem czasu musi upłynąć, by zabójstwo zostało uznane za przedawnione i niepodlegające karze. - Ten okres wydłuża się o pięć lat, jeśli w dochodzeniu zidentyfikowano zabójcę, jednak ten wymknął się wymiarowi sprawiedliwości. Obowiązek ścigania sprawcy zabójstwa wygasa bowiem po 35 latach - dodaje Kujawski. W takim stanie prawnym krakowska Grupa Operacyjno-Dochodzeniowa, zwana Archiwum X, jest ewenementem. Ta utajniona jednostka zajmuje się wyłącznie zabójstwami. Jej zadaniem jest kontynuowanie dochodzeń już umorzonych, bez oczekiwania na przypadkowo zebrane dowody. To jedyny taki zespół w Polsce, choć policja tworzy podobną grupę przy poznańskiej KWP.

Okres wyciszenia

Kilka miesięcy po umorzeniu sprawa Katarzyny Z. trafiła właśnie do Archiwum X. - Dziś jest to nasze priorytetowe zadanie - zapewnia Bogdan Mikołajczyk, jeden z członków siedmioosobowej grupy. - Nie tylko z powodu drastyczności samego zabójstwa - zaznacza. Psychiatrzy nie mają wątpliwości - zabójca działał z pobudek seksualnych. Przed pięcioma laty byli pewni, że uderzy ponownie. Dlatego śledzono każde zaginięcie kobiety zgłoszone w Małopolsce. Do tej pory jednak nie udało się ujawnić innej ofiary niż studentka. - To powód do radości i stresu zarzem - wyjaśnia Mikołajczyk. - Bo psychopatyczni zabójcy po dokonaniu mordu przechodzą okres wyciszenia. W tym czasie może u nich nastąpić zwrot ku religii, nawet o charakterze dewocyjnym. Ponieważ zabili z pobudek seksualnych tym później dobiorą się do następnej ofiary, im dłużej będą czuli zaspokojenie. Niektórzy mogą zabić następnego dnia inni - na zawsze zaspokojeni bądź gnębieni wyrzutami sumienia - nie zrobią tego już nigdy. Momentem krytycznym jest siódmy rok od zabójstwa - to maksymalny czas wyciszenia, po którym wiadomo, czy przestępca jest zabójcą seryjnym, czy epizodycznym. Psychopata, który ściągnął skórę z Katarzyny Z., nadal więc stanowi zagrożenie. Z drugiej jednak strony, jeśli nie spróbuje ponownie uderzyć raz na zawsze urwie się policjantom z Archiwum X. Ci bowiem przyznają, że sprawa "skóry" może być ich pierwszą porażką. Do tej pory nie znaleziono reszty ciała, a stan wyłowionych szczątków wykluczył pobranie śladów biologicznych mordercy. Obserwacja przybrzeżnych terenów nie przyniosła efektów. Bezowocny okazał się przegląd kontaktów zamordowanej - przyjaciół, znajomych, sąsiadów, rodziny itp. Także w małopolskim półświatku nie dopatrzono się choćby potencjalnego sprawcy. Zabójca zapadł się pod ziemię. - Rocznie notujemy w całym kraju od 1 tys. do 1,2 tys. zabójstw - informuje. Klaudiusz Kryczka z Komendy Głównej Policji. - Ze statystyk wynika, że od 10 do 13% sprawców pozostaje niewykrytych. Wziąwszy pod uwagę charakter przestępstwa, to sporo, jednak nie jesteśmy w tym zakresie jakimś światowym wyjątkiem. Ponadto trzeba zastrzec, że te dane dotyczą poszczególnych okresów statystycznych. Tymczasem śledztwa w sprawach zabójstw nierzadko trwają rok i dłużej. Ujmując rzecz innymi słowy, większość zabójców z 1993 r. została wykryta w latach następnych itd. Zatem te 10-13% to tendencja statystyczna, w pewnym tylko stopniu podtrzymywana sprawami, w których szanse na wykrycie sprawcy są niewielkie. Ile jest takich spraw? Tego w KGP nie wiedzą. I to jest jedna z największych bolączek rodzimych organów ścigania. W USA już przed laty utworzono Narodowe Centrum ds. Analizy Gwałtownej Przestępczości (NCAVC) przy Akademii FBI w Quantico. Zajmuje się ono m.in. tworzeniem komputerowej bazy danych na temat wszystkich niewyjaśnionych przestępstw popełnionych na terenie Stanów. W Polsce taki system nie istnieje, a informacje na temat poszczególnych spraw są rozrzucone w archiwach lokalnych komend i prokuratur. Za namiastkę NCAVC można by uznać krakowskie Archiwum. Tylko że zebrane w nim materiały dotyczą zbrodni popełnionych w Małopolsce. Opisy poszczególnych zdarzeń zawarte w bazie NCAVC są na tyle szczegółowe, że umożliwiają skojarzenie konkretnych spraw z podobnymi, mającymi miejsce w innych częściach kraju. - Pozwalają na to tzw. wizytówki, czyli ślady pozostawione przez sprawcę na miejscu zbrodni, np. charakterystyczne okaleczenia ciała ofiary - tłumaczy Kacper Gradoń, były współpracownik KGP, współautor książki "Seryjni mordercy". Jego zdaniem, część niewyjaśnionych dotąd zabójstw to efekt działania rodzimych seryjnych morderców - bezkarnych, bo policja nie może powiązać czynów dokonywanych przez nich w różnych regionach kraju...

Jak w "Milczeniu owiec"

Dziś krakowscy policjanci dysponują jedynie portretem psychologicznym sprawcy zabójstwa studentki. Wynika z niego m.in., że wypreparowana skóra miała służyć jako kamizelka, za pomocą której zabójca chciał wejść w tożsamość ofiary. Zupełnie jak w "Milczeniu owiec". Autorzy portretu nie wykluczają zresztą, że zabójcę zainspirował ten film. - Albo prawidzwa historia amerykańskiego seryjnego zabójcy z lat 50., Edwarda Geina, w którego domu znaleziono "strój kobiecy" z ludzkiej skóry - mówi pracownik krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, gdzie przy pomocy amerykańskich specjalistów sporządzono ów portret. - O ile jednak tamten był zrobiony z pozszywanych pasów, o tyle "nasza skóra" została zdarta w całości... Zaskakuje, że ścigające Geina FBI nie stwierdziło, by sporządzony przez niego "strój" był "wynikiem przestępstwa" (skazano go na śmierć za same zabójstwa). To czyni z zabójcy studentki UJ jedynego znanego światowej kryminalistyce mordercę, który zdarł skórę ze swojej ofiary. - Fachowość, z jaką ten człowiek ściągnął z dziewczyny skórę, wskazuje na lekarza, studenta medycyny, ewentualnie na pracownika rzeźni - mówi Bogdan Mikołajczyk. - To, że po zaginięciu kobiety nikt nie zauważył podejrzanego typka kręcącego się nad Wisłą, a mimo to wyłowiono z niej szczątki, świadczy, że mamy do czynienia z osobą związaną z rzeką. Najpewniej stałym bywalcem przybrzeżnych terenów, którego obecność nikogo nie dziwi, albo kompletnym odludkiem przemykającym sobie tylko znanymi szlakami. Z profilu i zebranych przez nas informacji wynika zaś, że Kaśka była jego przypadkową ofiarą. Ot, wyszła na spacer, akurat wtedy, kiedy zabójca postanowił zapolować...

Kobiety jak bydło

"Zabójca-myśliwy" to wzorzec często przewijający się w dochodzeniach dotyczących zabójstw. W październiku 1993 r. przy dworcu PKP w Zakopanem znaleziono ciało młodej kobiety w zaawansowanej ciąży. Już pobieżne oględziny wystarczyły, by stwierdzić, że ofiara została zamordowana wyjątkowo brutalnie. - Zabójca gwałcił i zadawał rany nożem - opowiada policjant zajmujący się wówczas śledztwem. - W mieście zapanowała psychoza, a nas naciskano, byśmy jak najszybciej ujęli sprawcę. Ale się nie udało - zebrane ślady nie pasowały do żadnego znanego nam gwałciciela czy osoby, która odsiedziała wyrok za zabójstwo. A sam zabójca najwyraźniej się przestraszył i zwinął żagle - przez kilka miesięcy obstawialiśmy okolice dworca tajniakami i nic. Po roku trzeba było sprawę zamknąć. Pięć lat później - gdy utworzono małopolską KWP - akta sprawy trafiły do Krakowa. Zabójstwem z Zakopanego zajęli się oficerowie z tworzącego się wówczas Archiwum X. To oni zwrócili uwagę na fragment opisu z sekcji zwłok, w którym mowa była o dziwnej rani na udzie kobiety. Ofiara zmarła od ciosów nożem w klatkę piersiową i twarz - jednak tych kilkanaście ran nie przypominało tej na nodze. - Przyjrzeliśmy się dokładnie zdjęciom kobiety - wspomina Michał Zakrzewski, inny członek grupy. - Ktoś wpadł na pomysł, by porównać fotografię rozszarpanego uda ofiary z ranami powstającymi po zawieszeniu bydła na haku rzeźnickim. Uszkodzenia były bardzo podobne... Policjanci przejrzeli meldunki sprzed lat i odkryli, że w dniach poprzedzających zabójstwo kilkanaście kobiet widziało w okolicach zakopiańskiego dworca mężczyznę wymachującego rzeźnickim hakiem przymocowanym do łańcucha. - Facet używał tego urządzenia jak lassa - mówi Zakrzewski. - Biegł za kobietą, wywijając nim tak, by hak wbił się jej w udo. Gdyby mu się udało, wystarczyłoby tylko ściągnąć łańcuch by powalić "upolowaną zwierzynę". Zaatakowane uciekały w popłochu, więc w żadnym z meldunków nie znaleźliśmy dokładnego opisu sprawcy. Policjanci szukali dalej, poszerzając krąg podejrzanych o pacjentów szpitali psychiatrycznych. Wśród ujawnianych sprawców najokrutniejszych morderstw jest bowiem wiele osób upośledzonych umysłowo, zwłaszcza schizofreników i cierpiących na rozszczepienie osobowości (MPD). Oficerowie Archiwum odwiedzili także dziesiątki komend w kraju, uważnie przeglądając informacje o zamordowanych kobietach. W końcu "Hakownik" - jak go nazwano - działał w okolicy dworca. Niewykluczone, że po zabójstwie w Zakopanem przeniósł się gdzie indziej. Jednak w żadnym badanym przypadku nie było mowy o ranie zadanej rzeźnickim hakiem. W tym samym czasie z policyjnych archiwów wygrzebano zeznania mieszkańca Zakopanego, którego dom znajdował się w pobliżu PKP. Wynikało z nich, że w dniu, w którym zabito kobietę w ciąży, "Hakownik" zaatakował raz jeszcze. Raniona hakiem młoda kobieta zdołała się wyrwać. "Cała zakrwawiona wpadła do mojego mieszkania - twierdził zeznający. - Udzieliłem jej pierwszej pomocy i gdy pobiegłem po pogotowie, ona znikła". - Przejrzeliśmy rejestry placówek medycznych z regionu - relacjonuje Michał Zakrzewski. - Rana nogi musiała być na tyle poważna, że bez pomocy lekarskiej kobieta szybko wykrwawiłaby się na śmierć. Poszukiwania okazały się bezskuteczne. Żaden ośrodek nie zanotował również zgonu osoby w tym wieku, z takimi uszkodzeniami ciała. Słowem, kamień w wodę. A szkoda, bo ta dziewczyna to jedyna osoba, która byłaby w stanie rozpoznać "Hakownika". Do dziś, przez 11 lat od zabójstwa w Zakopanem, w policyjnych statystykach nie zanotowano podobnego zdarzenia. Czyżby więc "Hakownik" zaniechał swojej działalności? Zdaniem policjantów z Archiwum, jest bardzo prawdopodobne, że były dalsze ataki. - Część osób uznawanych za zaginione to w rzeczywistości ofiary zabójstw - mówią. - Niewykluczone, że wśród nich znalazły się kolejne ofiary "Hakownika". Zwłaszcza że ten mógł się stać ostrożniejszy. I, na przykład, ukrywać ciała zamordowanych kobiet na tyle skutecznie, że dotąd ich nie odnaleziono.

Zadeptane śledztwo

Dla policjantów z wydziałów kryminalnych nie ma większego dyshonoru niż bezkarni zabójcy. Dlatego tropią ich z zawziętością, nawet w sytuacjach uznawanych za beznadziejne. Niestety, zdarza się przy tym, że popełniają szkolne błędy. Najlepszy przykład stanowi śledztwo w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów. 2 września 1992 r. w willi w podwarszawskim Aninie znaleziono ciała Piotra Jaroszewicza, byłego premiera PRL, i jego żony Alicji Solskiej-Jaroszewicz. - Przed śmiercią byli torturowani - mówił jeden z policjantów prowadzących wtedy śledzwo. - Ciało Jaroszewicza znaleziono w sypialni, w fotelu. Na szyi miał pętlę ze sznura, zaciśniętą od tyłu góralską ciupagą. Solską z dużą raną postrzałową głowy zabójcy zostawili w łazience. Dwa lata później aresztowano mieszkańców Mińska Mazowieckiego, włamywaczy recydywistów - Krzysztofa R. "Faszystę", Wacława K. "Niuńka", Jana K. "Krzaczka" i Henryka S. "Sztywnego". Zdaniem śledczych, Jaroszewiczów zamordowano z motywów rabunkowych, bo było o tyle dziwne, że z domu skradziono zaledwie dwa pistolety. Sprawcy nie zabrali cennych obrazów, m.in. Kossaka czy Picassa. Nie ruszyli pozłacanych ani srebrnych zastaw stołowych a na podłodze zostawili porozrzucaną biżuterię i wiele innych wartościowych przedmiotów. Proces domniemanych zabójców rozpoczął się w 1996 r. i miał charakter poszlakowy. W willi nie znaleziono bowiem żadnych śladów wskazujących na obecność któregoś z oskarżonych. Dowodami świadczącymi przeciw całej czwórce były zeznania konkubiny "Faszysty", Jadwigi K. (kobieta twierdziła, że feralnej nocy Krzysztof R. i koledzy byli "na robocie" w Aninie), oraz nóż, finka, zdaniem prokuratury, należący do Piotra Jaroszewicza, a znaleziony w mieszkaniu "Krzaczka". Dwuletni proces zakończył się uniewinnieniem oskarżonych. Jadwiga K. - główny świadek oskarżenia - odmówiła składania zeznań przed sądem, a syn Jaroszewicza, Andrzej, nie był w stanie z całą pewnością stwierdzić, że wspomniana finka należała do jego ojca. - Całkowita kompromitacja - opowiada dziś policjant z Komendy Stołecznej Policji, przed laty związany z tym śledztwem. Jak to możliwe, że do niej doszło? Już w trakcie procesu okazało się, że część śledztwa policja zmarnowała na wykrywanie śladów zostawionych przez ... swoich ludzi. Jeden z nich przed przybyciem ekipy techników kryminalistycznych kręcił się po kuchni z papierosem w ustach. Nie pamiętał, czy zgasił "peta" w zlewie, czy wyrzucił do kosza. W aktach sprawy znazła się m.in. ekspertyza odcisku jego buta. Na pytanie sądu, czy pomyślał, że może zacierać ślady albo je "wzbogacić", odpowiedział, że nie przyszło mu to do głowy. Inny oficer, z 23-letnim stażem, przyznał przed sądem, że zostawił ślad swojego palca na stoliku na piętrze willi, gdzie zginęli małżonkowie... Mój rozmówca z KSP mówi wprost: - Zadeptaliśmy ślady. Nie tylko przez nieuwagę, lecz także brak odwagi. W willi Jaroszewiczów zjawiło się ze 20 osób - szyszek z komendy stołecznej, głównej i prokuratury. Każdy chciał zobaczyć dom premiera. Zwykli gliniarze bali się popędzić to towarzystwo. I mieliśmy to, co mamy. Czyli nic...

Sprawca z komputera

Dziś mało kto wierzy, że uda się ustalić zabójców Jaroszewiczów. Spór o to, czy jest możliwe popełnienie "morderstwa doskonałego", nabiera w tym świetle uzasadnienia. Jednak policjanci na co dzień zajmujący się tropieniem zabójców nie popadają w pesymizm. I przywołują krakowskie Archiwum, któremu przez pięć lat udało się zamknąć 13 pozornie beznadziejnych spraw. - Staramy się zebrać jak najwięcej informacji o ofiarach - mówią w Archiwum. - Wypytujemy rodzinę, znajomych, sąsiadów, przełożonych z pracy, nauczycieli i innych. Interesują nas fakty nawet z odległej przeszłości. I nie chodzi jedynie o kontakty towarzyskie czy preferencje seksualne. Chcemy wiedzieć, gdzie dana osoba kupowała książki, a gdzie nabywała ubrania. To pozwala nam poszerzyć krąg poszukiwań o osoby i grupy, które na pierwszy rzut oka nie mają z zabójstwem nic wspólnego. Z plątaniny informacji policjanci starają się ułożyć w miarę spójny obraz zamordowanej osoby. A następnie - jak mówią - wejść w jej osobowość, popatrzeć na świat jej oczyma. Jednocześnie zamawiają profil psychologiczny zabójcy. Następnie, mając dane kata i ofiary, puszczają wodze fantazji, wskazując miejsca i sytuacje, w których ta dwójka (trójka, czwórka itd...) mogła się spotkać. Większość efektów tej burzy mózgów to intelektualne śmieci, ale zdarzają się pomysły inspirujące nowe tropy w śledztwie. - Z uporem wczytujemy się w akta umorzonych śledztw. Casami odnajdujemy w nich drobne fakty, naturalnie przeoczone przez kolegów - mówi Bogdan Mikołajczyk. Tak było w przypadku sprawy Lucyny B. zaginionej w 1995 r. Cztery lata później jej szczątki znaleziono w Tarnowie. Mimo wysiłków miejscowych policjantów sprawę zamknięto. Śledczy z Krakowa jeszcze raz przed zniknięciem kobiety. Ich uwagę przykuły zeznania partnera B. - pozornie logiczne, ale miały w sobie trudno dostrzegalną nieścisłość (na pytanie jaką, usłyszałem, że przestępcy też czytają gazety...). Policjanci odwiedzili mężczznę i - jak mówią - przycisnęli go do muru. W lipcu 2003 r. trafił do aresztu pod zarzutem zabójstwa Lucyny B. Pomaga również stosowanie prasowej dezinformacji. Wystaczy podać do mediów przekłamaną informację, która albo sprowokuje sprawcę do udzielenia "sprostowania", a tym samym zdekonspirowania się, albo utwierdzi go w przekonaniu, że w śledztwie nie jest brany pod uwagę, co z kolei może uśpić jego czujność. W pierwszym przypadku trzeba wielkiego wyczucia, by nie wywołać u zabójcy wściekłości. Lecz - jak twierdzą moi rozmówcy - przy dobrym profilu psychologicznym można znacznie ograniczyć takie ryzyko. Funkcjonariusze Archiwum, niestety, nie chcieli powiedzieć, przy jakiej sprawie posiłkowali się dezinformacją. Nie zaprzeczyli też, że i w naszej rozmowie mogły się znaleźć jej elementy... - Wielkim ułatwieniem w wykrywaniu sprawców zabójstw okazał się Automatyczny System Informacji Daktyloskopijnej (AFIS) - mówi Witold Kozicki z KWP w Łodzi. I przywołuje sprawę "Kulawki", łódzkiej prostytutki zamordowanej wraz z koleżanką w listopadzie 1984 r. Ciała 50-letniej Bożeny S. (nazywanej po kontuzji nogi "Kulawką") oraz jej o połowę młodszej współlokatorki, Honoraty P., znaleziono w mieszkaniu starszej kobiety. Obie zginęły od uderzeń - po kilkadziesiąt razy każda - tasakiem. Milicjanci nie mieli wątpliwości, że sprawcą był klient. - To były czasy sprzed agencji towarzyskich - wyjaśnia Kozicki. - Panie przyjmowały klientów w mieszkaniach. Prowadzący śledztwo sprawdzili kilkuset mężczyzn. Bez skutku. Fiaskiem skończyło się poszukiwanie kierowcy taksówki, który w dniu zabójstwa wiózł kobiety i klienta najpierw po alkohol, a później do mieszkania. Mordercy nie ustalono, sprawę zamknięto. W marcu 2002 r. w KGP zainstalowano wspomniany już AFIS - system komputerowy do indentyfikowania śladów linii papilarnych. Umożliwia on cyfrowy zapis śladu z miejsca przestępstwa i porównywanie go z odciskami umieszczonymi w bazie danych. Cała operacja trwa od 1 minuty do 12. Polski AFIS to jedna z najnowocześniejszych jego wersji - pozwala bowiem także na porównywanie odcisków całych dłoni. W systemie znajduje się obecnie ponad milion kart daktyloskopijnych. Do AFIS podłączono wszystkie komendy wojewódzkie. Testując program, policjanci "wkładali" weń odciski palców zebrane z mieszkania "Kulawki" - odciski palców z butelki i mebli - pasują do linii papilarnych Krzysztofa G. - Jego odciski zebrano w 1995 r., gdy był zatrzymany za niepłacenie alimentów - opowiada Kozicki. - W tym czasie nie było obowiązku pobierania linii od alimenciarzy, jednak G. trafił na skrupulatnego policjanta. Dziś Krzysztof G. oczekuje na proces. Nie przynaje się do winy. Grozi mu dożywocie.

Zdaniem policjantów, są sprawy niemal oczywiste - "przyjeżdżasz na miejsce i zastajesz całą pulę dowodów. Wiesz, że ten czy tamten jest zabójcą". Niektórzy funkcjonariusze o niezatartych śladach mówią, że są krzykiem zza grobu. Że to martwi zwracają im na nie uwagę, pragnąc zemsty na zabójcach. Jednak nie wszystkie zabójstwa można wyjaśnić "od ręki". Niektóre sprawy muszą dojrzeć, inne wymagają kolejnych ofiar, by można było zidentyfikować sprawcę. Takie dochodzenia ludzie z kryminalnych nazywają ciszą zza grobu...

Marcin Ogdowski
Z uwagi na charakter krakowskiego Archiwum X nazwiska funkcjonariuszy zostały zmienione.


Fascynacja chorym umysłem | Tele Tydzień

Za seryjnego mordercę uważa się kogo zabił co najmniej trzy osoby. Mordercy najczęściej wyszukują ofiar wśród własnej grupy etnicznej. Zwykle są to ludzie w wieku 25-35 lat, a ich zbrodnie z pozoru pozbawio ne są motywu. Według specjalistów kluczo wą rolę w kształtowaniu psychiki zabójcy odgrywają traumatyczne przeżycia z dzieciństwa (molestowanie seksualne, przemoc, alkoholizm w rodzinie itp.).
Fascynacja seryjnymi mordercami na dobrą sprawę rozpoczęła się od końca XIX w., czyli czasów Kuby Rozpruwacza - nieuchwytnego mordercy prostytutek z Londynu. Kino bardzo szybko odkryło zainteresowanie, jakim widzowie obdarzyli psychopatycznych przestępców. I tak już w 1959 roku powstał film "Jack The Riper" opisujący krwawą "karierę" Kuby Rozpruwacza. Ekranizacji tej historii było niezliczenie wiele, lecz na uwagę zasługuje tylko ta z 1979 roku ze wspaniała kreacją Klausa Kinskiego. Jak się okazało, twórcy filmowi bardzo często inspirowali się postaciami autentycznych seryjnych zabójców. Mało kto wie, że słynna "Psychoza" ('60) Alfreda Hitchcocka zainspirowana była postacią niejakiego Eddiego Geina - mordercy, nekrofila i kanibala. Główny bohater Norman Bates (wyśmienita rola Anthony'ego Perkinsa), tłamszony w dzieciństwie przez despotyczną matkę, dostaje rozdwojenia jaźni.
Po głośnej zbrodni dokonanej przez sektę Charlesa Mansona (okrzykniętego królem psychopatów) Ameryka po prostu oszalała na tle maniaków. Hollywood zaczęło hurtową produkcję dzieł o wszelkiego rodzaju psyopatach. Niestety, większość z nich była schematyczna, wtórna i nic nie wnosząca do historii kina. Oczywiście zdarzały się perełki. Taką z pewnością był "Autostopowicz" ('86) z rewelacyją rolą Rutgera Hauera. Zimny, inteligentny, sadystyczny o ujmującym uśmiechu. Równie interesujący okazał się film Williama Lustiga "Bezlitosny" ('89), gdzie morderca, mimo okrucieństwa, wzbudza litość. Nic dziwnego, że film doczekał się dwóch kolejnych części.
Początek lat 90. to okres Oscarów dla aktorów odtwarzających seryjnych zabójców. Najpierw dla Kathy Bates za "Misery" ('90) - wspaniale wcieliła się w niezrówmoważoną wielbicielkę popularnego pisarza. Następnie dla sir Anthony'ego Hopkinsa za "Milczenie owiec" ('91) - głośna rola Hannibala Lectera, psychiatry, wielokrotnego mordercy i kanibala, którego przenikliwa inteligencja jest w stanie przyćmić największe autorytety w dziedzinie psychopatologii. Nie zdziwił nikogo fakt, że film ten doczekał się sequelu w postaci wyświetlanego obecnie w kinach "Hannibala" ('O1). Niestety, poprzednikowi nie dorównuje pod żadnym względem.
Godnym następcą "Milczenia owiec" okazałsię obraz zatytułowany "Siedem" ('95), zrealizowany przez Davida Finchera. Tu w roli maniaka religijnego wystąpił Kevin Spacey. Zabijający z niesamowitą pomysłowością i trzyznający się symboliki siedmiu grzechów głównych, wzbudzał tyle grozy co i podziwu, a jego końcowy monolog nie pozbawiony jest logiki i gorzkich spostrzeżeń dotyczących naszych czasów. Godne uwagi były też filmu "Mój brat Kain" Briana De Palmy ('92) i "Psychopata" Johna Amiela ('96). Jednak oba te dzieła nie wniosły nic nowego do kinematografii światowej.
Inaczej do sprawy podszedł Tarsem Singh w fiknie "Cela" ('00). Przedstawił on chore wizje umiejscowione w umyśle mordercy. Mieszanka obrazów rodem z dzieł Boscha, Caravaggia, sztuki sakralnej czy ikonografii Dalekiego Wschodu. Widowiskowy świat psychopatycznej osobowości.
Zjawisko niezdrowej fascynacji seryjnymi mordercami skrytykował Oliver Stone w "Urodzonych mordercach" ('94). Para głównych bohaterów podróżuje przez kilka stanów i morduje dziesiątki ludzi, stając się idolami, wykreowanymi przez telewizję. Podobny świat wypaczonych osobowości w światku przestępczym przedstawił Jan Kounen w "Dobermanie" ('97). W obrazie tym maniakalnymi zabójcami są również stróże prawa.
Motyw psychopaty przeniknął także do seriali telewizyjnych. Wystarczy wymienić "Portret zabójcy" i "Millenium" emitowane do niedawna przez TVN. Nie trzeba dodawać, że oba seriale cieszyły się dużą popularnością.
Rozmiary fascynacji autentycznymi psychopatami przekroczyły wyobrażenie reżyserów filmowych. Pamiątki po ich zbrodniach i nich samych osiągają astronomiczne ceny. Ńikogo nie gorszą wizerunki Charlesa Mansona, Richarda Ramireza, Alberta De Salvo, Davida Berkowitza czy Teda Bundy na koszulkach, kubkach czy innych gadżetach. Historie zbrodni każdego z nich sfilmowano (np. "Dusiciel z Bostonu" Richarda Fleischera czy "Mordercze Lato" Spike'a Lee wyświetlane ostatnio na naszych ekranach). W Internecie są setki stron poświęcanych seryjnym zabójcom i ich biografiom, a kontrowersyjna grupa nockowa Marilyn Manson święci tryumfy na całym świecie.
Jak widać, maniakalni mordercy to cały czas świetny biznes, a filmu takie jak "American Psycho" ('00) nadal ściągać będą do kin tłumy (druga część niebawem wchodzi na ekrany).

Krzysztof Lis


Kim są seryjni mordercy? | Super Relaks - 07 września 2001r.

Dopóki nie złapie ich policja, mordują, ponieważ tak to lubią, że nie potrafią przestać.

Zawsze fascynowali ludzi starających się zgłębić ich naturę. Choć na ich temat powstalo wiele naukowych opracowań, do dziś nie udalo się do końca wyjaśnić mrocznych tajemnic psychiki seryjnych morderców. Wiadomo tylko, że morduję dla czystej przyjemności, a swe ofiary najczęściejgwalcg lub zjadają! Film "Milczenie owiec" wcale nie jest straszniejszy od rzeczywistości, zaś jego bohater powracający w drugiej części pod tytułem "Hannibal" jest nawet mniej potworny od wielu prawdziwych morderców.

Przerażające zjawisko

Kryminolodzy w większości są, zgodni co do tego, że seryjny zabójca jest osobą, która zabija co najmniej dwie osoby w "czasowo nie powiązanych zdarzeniach". Przerwa pomiędzy kolejnymi zabójstwami jest zwykle okresem "wyciszenia", trwającym od kilku godzin do kilku lat. Sam termin "seryjny morderca" został wymyślony w 1978 roku przez agenta Federalnego Biura Śledczego {FBI) Roberta K. Resslera. Amerykańskie FBI ma największe na świecie doświadczenie w ściganiu tego typu przestępców. Jest to niejako naturalne, bowiem w USA występuje 76 procent światowej populacji tych zwyrodnialców (na Europę przypada tylko 17 procent). Dodajmy, że ścigająca ich FBI tylko w latach 1960-1991 zidentyfikowała 357 seryjnych morderców działających na terenie USA. Liczbę ich ofiar (faktycznych oraz prawdopodobnych) FBI oszacowała na 3169. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Wielkiej Brytanii ustali#o z kolei, że w latach 1982-1991 w. kraju tym 58 seryjnych morderców zabiło 196 osób. Oczywiście te oficjalne raporty nie obejmują "ciemnej liczby" seryjnych zabójstw, które nie zostały do tej pory wykryte, zaś ich ofiary są odnotowane jako osoby zaginione, których ciał nie odnaleziono. Dodatkowo tylko w USA szacuje się, że rocznie może być od 1 do 3 tysięcy zabójstw, które choć wykryte, nie zostały poprawnie zakwalifikowane jako seryjne zbrodnie {tylko w latach 1977-1984 liczba zabójstw "bez widocznego motywu" w USA wzrosła o 270 procent). Do liczby tej trzeba też doliczyć w USA nikomu nie znany odsetek zaginionych dzieci, których ciał nigdy nie odnaleziono. "Seryjne morderstwo osiąga proporcje epidemii. Ten rodzaj zbrodni nie pojawiał się z taką, regularnością aż do lat 50. Jednostka odbierająca życie 10-35 osobom jest relatywnie nowym zjawiskiem w USA" - twierdzi agent FBI Robert K. Ressler. Wracając zaś do statystyki, przeciętny amerykański seryjny morderca był biały - 84 procent, oraz był mężczyzną - 90 procent. Ich ofiary to zazwyczaj kobiety - 65 procent. Bardzo rzadko mordują natomiast. kobiety, z których największą ponurą, sławę zyskała Belle Gunnes, mająca na swym "koncie" dwóch mężów, 20 kochanków oraz trzy kobiety. Dodać też trzeba, że zwyrodnialcy ci zazwyczaj "polują" na przedstawicieli swej rasy - 89 procent ofiar miało biały kolor skóry. Zasady tej trzymają się też nieliczni czarni seryjni mordercy, którzy w zdecydowanej większości mordują Murzynów. Specjaliści uważają, że wybieranie ofiar spośród własnej rasy jest związane wyłącznie z łatwiejszym do nich "dostępem" i nie ma innych rasovrych podtekstów. W 1990 roku doktor Peter Dietz przeanalizował zasady działania 30 seryjnych morderców, którzy zabili 130 osób, potwierdzając wcześniejsze ustalenia mówiące, że prawie wszystkie te zbrodnie miały seksualny podtekst. Obaliło to ostatecznie jeden z mitów, mówiący, że przestępca wraca na miejsce zbrodni z poczucia winy. Dziś już wiemy, że wraca tam w celu lepszego odtworzenia w swej pamięci seksualnych wątków swej zbrodni, które go podniecają.

Granice koszmaru

22 lipca 1991 roku patrol policyjny w amerykańskim Milwaukee zauważył młodego Murzyna biegnącego ulicą i wzywającego pomocy. Okazał się nim Tracy Edwards, który przerażony powiedział stróżom prawa, że próbował go zamordować szaleniec. Kiedy policjanci udali się pod wskazany adres, otworzył im Jeffrey Dahmer, który grzecznie ich powitał i stwierdził, że przyprowadzonego Murzyna pierwszy raz widzi. Policjanci na tym zapewne zakończyliby interwencję, gdyby nie... dziwny zapach, jaki dochodził z mieszkania. To zadecydowało o kontynuowaniu przez nich interwencji, która doprowadziła do aresztowania jednego z najpotworniejszych seryjnych morderców. Skuli oni podejrzanego o napad na Edwardsa i zaczęli rozglądać się za źródłem przykrego zapachu. Kiedy jeden z policjantów otworzył lodówkę, jego partner usłyszał jego zmieniony głos: "Tam jest, cholera, ludzka głowa". Dodajmy, że w zamrażalniku leżały jeszcze trzy inne głowy, zaś na najniższej półce lodówki - plastikowy worek z napisem: "do późniejszego zjedzenia", zawierający ludzkie mięso i "podroby". Kolejny szok policjanci przeżyli po stwierdzeniu, że w całym mieszkaniu nie było żadnego innego jedzenia. Dziś wiemy, że Dahmer zabił 17 osób, choć lista ta zapewne nie jest pełna. W 1992 roku sąd skazał go na 15-krotną karę śmierci. Nie posiedział on jednak w stanowym więzieniu zbyt długo, bowiem inny seryjny morderca, Christopher Scarver, sprzątający korytarz, zabił go wbijając mu w oczodół kij od swojej szczotki. To tylko jedna z wielu takich wstrząsających historii opisanych przez Czerwińskiego i Gradonia w książce "Seryjni mordercy" wydawnictwa "Muza".

Klown "pogo"

Do listy "naszych" seryjnych zabójców można też dopisać mającego polskie pochodzenie Johna Gacy'ego, zamieszkałego w amerykańskim Chicago. Ten szanowany przedsiębiorca budowlany rokrocznie prowadził polskie parady z okazji Święta Niepodległości. Na jednej z nich gościła nawet żona prezydenta Cartera, z którą Gacy zrobił sobie fotografię. W ramach działalności charytatywnej uprzyjemniał dziecięce przyjęcia urodzinowe, przebierając się za klowna zwanego przez dzieci "gogo". Prywatnie zajmował się dziećmi w nieco inny sposób. Kiedy 11 grudnia 1978 roku zaginął 15-letni Robert Piest, policja wpadła na jego trop. Śledztwo wykazało, że Gacy, na co dzień będący "miłym człowiekiem", w ukryciu lubował się w wykorzystywaniu seksualnym i mordowaniu chłopców, których zwłoki zabetonowywał w piwnicy swego domu. 13 marca 1980 roku sąd skazał go za zamordowanie 33 osób na karę śmierci. W 1994 roku egzekucję wykonano poprzez zastrzyk z trucizną.

To nie film, to prawda

Bob Berdell, który podobnie jak John Gacy "gustował" w młodych chłopcach, nie tylko ich gwałcił i mordował, ale również ćwiartował ciała swych ofiar, żywiąc nimi swe psy. To nie najbardziej szokujące zachowanie. Agent FBI Robert Ressler opisał seryjnego mordercę, kierowcę karetki pogotowia, który "porywał ofiary z parkingów przy restauracjach, wywoził je gdzieś, gwałcił i mordował, zostawiając ciała na miejscu zbrodni. Następnie dzwonił na policję i zgłaszał, że widział zwłoki. Gdy policja wyruszała na wskazane miejsce, pędził do szpitala, aby być gotowym do przyjęcia zgłoszenia, gdy policja zatelefonuje po pomoc. Czerpał szczególną przyjemność z jazdy ambulansem na miejsce zbrodni, przenoszenia ciała osoby, którą zabił i odwożenia do szpitala". Inny seryjny morderca, oficer policji stanu Floryda, Gerard John Schaefer zabierał autostopowiczki do swego samochodu, wywoził w ustronne miejsce, tam gwałcił, a następnie zakładał swym ofiarom na szyje pętlę, którą przerzucał przez gałąź drzewa i przyczepiał do zderzaka samochodu. Następnie ruszał swym autem powodując śmierć przez uduszenie. W jego domu podczas przeszukania policja odnalazła całą kolekcję zdjęć tak powieszonych kobiet (łącznie zabił 35 osób). Joseph Franklin był członkiem Ku-Klux-Klanu, który nienawidził mieszanych par, a szczególnie Murzynów zadających się z białymi kobietami. Ma on na swym koncie 15 morderstw dokonanych w latach 1977-1980 oraz jest podejrzany o postrzelenie Larry'ego Flynta, twórcy pornograficznego magazynu "Hustler". To ostatnie przestępstwo prawdopodobnie dokonał jako akt zemsty za zamieszczanie w magazynie pornograńcznych zdjęć mieszanych par. Po skazaniu go na karę śmierci Franklin podziękował ławie przysięgłych za "uczciwy proces" i powiedział, że gdyby nie został stracony, zabijałby nadal. Jednym słowem, uczciwe ostatnie słowo mordercy. Niestety w naszym kraju politycy, pomimo sprzeciwu większości Polaków, zafundowali nam zniesienie kary śmierci. Dzięki temu możliwy był przypadek Jerzego Falca, który skazany za zabójstwo na 25 lat, na przepustce z więzienia dokonał kolejnego morderstwa. Nowy wyrok co prawda kończy mu się w 2037 roku, ja jednak nie jestem przekonany, czy do tego czasu nie dostanie kolejnej przepustki. Wracając zaś do amerykańskich seryjnych morderców, jednym z rekordzistów, jeśli chodzi o liczbę ofiar, jest Herman Webster Mudgett. Po ukończeniu studiów medycznych zatrudnił się w aptece, której właścicielka szybko znikła w tajemniczych okolicznościach. Przejął on jej interes i prowadził tak dobrze, że stać go było na wybudowanie posiadłości nazwanej później "morderczym zamkiem". Było tam kilka komór gazowych, zapadnie, wanny z wapnem oraz sekretne przejścia, a wszystko to dla lepszej wygody w mordowaniu gości. W 1893 roku wynajmował on pokoje gościom Wystawy Światowej.
Nie trzeba chyba dodawać, że większość z nich żywa nie opuściła już swych kwater. Kiedy jego działalność w końcu wyszła na jaw, policja w podziemiach "domu koszmarów" odnalazła ciała 200 ofiar. Kolejny lekarz morderca działał już we współczesnych czasach w Anglii Jest nim Harold Shipman, nazwany przez prasę "doktor śmierć" W ciągu 14 lat zabił on prawdopodobnie ponad 100 swych pacjentek, podając im za duże dawki leków, a następnie fałszując ich testamenty i czyniąc siebie jedynym spadkobiercą. Przy nim za niewiniątko może uchodzić nawet "Sinobrody", czyli Henri Desire Landru, który w latach 1914-1918 uwiódł i zabił 10 kobiet, zagarniając ich majątek. To oczywiście nie są najbardziej zaskakujące przykłady zarabiania pieniędzy na swych ofiarach. Albert De Salvo, zwany również "dusicielem z Bostonu", mający na swym koncie 13 zgwałconych i zabitych kobiet należących do tak zwanej wyższej sfery, przyznał się policji, że jedna z jego ofiar po tym, co jej zrobił, nie tylko nie czuła się poniżona, ale dała mu nawet 100 dolarów, błagając, aby przyszedł do niej jeszcze raz. Oczywiście był to odosobniony przypadek, a sam De Salvo w 1996 roku został skazany na dożywotnie więzienie za wielokrotne przestępstwa seksualne (zabójstw kobiet podczas procesu nie udało mu się udowodnić). To oczywiście tylko fragmenty z życiorysów seryjnych morderców, którzy działali i działają nadal nie tylko w USA, ale również wśród nas (nawet polska policja wiele by dała, aby wiedzieć ile spośród zaginionych osób to zakopane na odludziu ofiary takich zwyrodnialców). Ze swojej zaś strony życzę wszystkim Czytelnikom, by z wyjątkiem kinowego ekranu, nigdy na swej drodze nie spotkali takiego "człowieka".

Mirosław Błach



Bieda, horror i polityka | Super Relaks - 21 marca 2003r.

W ciągu ostatnich 45 lat na świecie drastycznie wzrosła liczba samobójstw. Dlaczego?

Na tak drastyczne rozstanie się ze światem decydują się nie tylko osoby w podeszłym wieku, ale coraz częściej ludzie młodzi. Problem ten dotyczy szczególnie kobiet w Azji, gdzie sztywne normy społeczne bardzo często tworzą sytuację "bez wyjścia". W tym ostatnim przypadku w wielu krajach mamy też do czynienia ze społeczną akceptacją samobójstwa jako "honorowego" wyjścia z niehonorowej sytuacji albo poświęcenia swego życia dla dobra całej społeczności.

Czarna lista

Wedle danych Światowej Organizacji Zdrowia w grupie osób w wieku 15-44 lat samobójstwo znajduje się na czwartym miejscu wśród przyczyn zgonów. Odbierający sobie życie to w 50 procentach mężczyźni, choć są takie kraje jak Chiny, gdzie znacznie więcej jest samobójczyń. Według raportu Światowej Organizacji Zdrowia. światowa średnia wynosi 16 samobójstw rocznie na każcie 100 tysięcy ludzi. Na czarnej liście rekordzistów w Europie przodują: Finlandia, Szwecja, Litwa, Łotwa, Estonia oraz Węgry. Trudno natomiast cokolwiek powiedzieć o Rosji, w której do dziś brak danych na ten temat. W Związku Radzieckim statystykę samobójstw utajniono jak tylko mieszkańcy Kraju Rad wyprzedzili w tej dyscyplinie Szwecję. Natomiast ostatnio dane z tego obszaru świata udało się zebrać szwedzkiemu Ośrodkowi Badania Problemu Samobójstwa, wedle którego Rosja zajmuje pierwsze miejsce na świecie pod względem liczby - 2500 przypadków rocznie - samobójstw nastolatków w wieku 15-19 lat. Drugie miejsce w tej kategorii wiekowej z liczbą 1800 zajmują Stany Zjednoczone. Socjologowie wolą jednak używać innego wskaźnika - stosunku liczby samobójstw do liczby ludności w danym kraju. W przypadku takiego sposobu liczenia, w kategorii wiekowej 15-19 lat, na pierwszym miejscu jest Sri Lanka, zaś kolejne zajmują Kazachstan oraz Rosja. Według danych z ubiegłego roku, na każde 100 tysięcy nastolatków średnio zabija się: w Sri Lance - 46,55, w Kazachstanie - 24,02, a w Rosji - 21,96 osób.

Chiński syndrom

Wśród krajów Azji najwięcej przypadków samobójstw notuje się w Japonii, Indiach i Chinach - w dwóch ostatnich krajach popełnia się 30 procent wszystkich samobójstw na świecie. W Chinach co roku ponad 250 tysięcy osób odbiera sobie życie. W tym kraju samobójstwa stały się główną przyczyną śmierci młodych ludzi pomiędzy 15 a 34 rokiem życia. W przeciwieństwie do innych krajów w Chinach najczęściej na tak drastyczny krok decydują się kobiety - jest ich 25 procent więcej niż mężczyzn. O skali tego zjawiska może świadczyć fakt, że przyczyną śmierci ponad 30 procent Chinek jest samobójstwo! Problem ten nie dotyczy jednakowo wszystkich Chinek. Najczęściej na tak drastyczny krok decydują się wieśniaczki - trzy razy częściej niż kobiety mieszkające w miastach! Choć zajmującym się tym problemem naukowcom trudno dokładnie ustalić przyczyny takiego stanu rzeczy, to podejrzewa się, że spory wpływ ma tu prowadzona przez komunistyczne władze polityka ograniczania przyrostu naturalnego pod hasłem "jedno dziecko w rodzinie". Polityka ta w połączeniu z wiekową tradycją preferującą posiadanie synów, a nie córek prowadzi do nagminnego upokarzania kobiet, które urodziły dziewczynkę. W takich okolicznościach wiele wiejskich kobiet wybiera samobójstwo. Kolejne powody to obawa przed staropanieństwem, które w chińskiej tradycji równa się społecznej degradacji kobiety oraz wciąż żywe surowe normy moralne na prowincji.
Wiele dramatów "sytuacji bez wyjścia" zachodzi właśnie podczas zderzenia tych ostatnich ze swobodą obyczajów w miastach, dokąd w poszukiwaniu pracy podążają rzesze młodych mieszkańców chińskiej prowincji Dodajmy, że podobne zjawisko jest obserwowane wśród młodych kobiet w komunistycznym Wietnamie.

Sztuka przeciwdziałania

Wielu samobójstwom można zapobiec, bowiem poprzedzają je niepokojące sygnały od osoby noszącej się z takim zamiarem, która mówi na przykład o swej "nieprzydatności". Dodajmy, że niska samoocena i depresja to jedne z ważniejszych dzwonków alarmowych. W przeciwieństwie do nich sama "ostateczna" decyzja nie jest trwała, będąc raczej krótkotrwałym impulsem - jeżeli samobójcy nie uda się zrealizować swego zamiaru w ciągu kilku minut lub godzin, to zazwyczaj odstępuje on od mego. Wyjątkiem są osoby chore psychicznie, np. schizofrenicy - 10 procent z nich umiera samobójczą śmiercią. Wśród osób szczególnie zagrożonych są zarówno osoby młode w wieku 15-34 lata, jak też ludzie starsi powyżej 65 roku życia. Wśród tych ostatnich szczególnie podatne są osoby, które utraciły swego życiowego partnera - osamotnieni popełniają cztery razy częściej samobójstwo niż osoby żyjące w związku. Kolejna kategoria zagrożonych to osoby chore na nowotwory - targnięcie się na swe życie najczęściej ma miejsce po ujawnieniu choroby lub podczas chemioterapii. Groźne bywają też sytuacje pozornie "bez wyjścia", czego najlepszym przykładem jest powieszenie się w 2001 roku prezesa firmy budowlanej odpowiedzialnej za zawalenie się stropu hipermarketu "Carrefour", w wyniku czego zginęły dwie osoby. Nawet takie podstawowe informacje pozwalają na podjęcie interwencji we właściwym czasie i miejscu. W amerykańskich stanach New Jersey i Floryda wprowadzono do szkół specjalne programy rozpoznawania osób zagrożonych, co pozwoliło ograniczyć wśród młodocianych liczbę samobójstw prawie o połowę. Podobny program realizowany przez wojsko amerykańskie obniżył liczbę samobójstw - dane na każde 100 tysięcy żołnierzy - z 16 w 1994 roku do 5, 6 osób w 1999 roku. Oczywiście wiedza na ten temat jest znacznie obszerniejsza i na przykład w Australii można na tamtejszych uniwersytetach zdobyć nawet tytuł magistra z zapobiegania samobójstwom.

Sławni samobójcy

Jak nisko upada człowiek dopuszczający się takiego czynu, widać na przykładzie znanego pisarza Ernesta Hemingwaya, którego drogę do samobójstwa doskonale opisał Friedrich Weissenstein w książce "Najsłynniejsze samobójstwa świata". Wszyscy znamy Hemingwaya z wielkiej pasji życia oraz z bezkompromisowej postawy przeciw faszyzmowi. Niestety, dawało o sobie znać jego nadmierne przywiązanie do butelki, które z czasem przerodziło się w alkoholizm, prowadzący do coraz większego upadku pisarza zakończonego jego samobójczą śmiercią. Wedle statystyk, 10 procent alkoholików kończy życie w taki właśnie sposób. W książce tej znajdziemy również poruszający opis samobójstwa hitlerowskiego generała, wsławionego walkami w Afryce, Erwina Rommela, który został zmuszony do tego kroku po tym jak na jaw wyszło jego uczestnictwo w zamachu na Hitlera Sława Rommela była tak wielka, że nawet Hitler nie był zainteresowany ujawnianiem jego udziału w zamachu. Dlatego jego wysłannicy przedstawili Rommelowi ofertę "nie do odrzucenia" - samobójstwo i ogłoszenie, że umarł na zawał serca oraz wojskowy pogrzeb w pełnej gali albo proces i wysłanie jego rodziny do obozu koncentracyjnego. Historia wojen pełna jest takich dramatycznych wyborów, by przypomnieć tylko śmierć Józefa Poniatowskiego, który pod koniec bitwy pod Lipskiem w 1813 roku zamiast poddać się, ranny rzucił się na swym koniu w nurty Elstery, co było faktycznym popełnieniem samobójstwa.

72 dziewice dla terrorysty-samobójcy

Zamach terrorystów-samobójców z 11 września na Nowy Jork nie był jedynym tego typu. Do podobnych wydarzeń dochodzi od roku w Izraelu, gdzie palestyńscy "szahidzi" - męczennicy - wysadzają siebie wraz z autobusami, kawiarniami i dyskotekami pełnymi kobiet i dzieci. Młodzi Palestyńczycy idący na samobójczą "akcję przeciw Izraelowi" wierzą w to samo co zamachowcy na nowojorskie wieżowce World Trade Center. Przypomnimy, że przywódca tego ostatniego zamachu Mohammed Atta, zanim uderzył porwanym pasażerskim samolotem w wieżowiec napisał w liście, że za swój czyn Allach obdarzy go w raju 72 dziewicami! Odwoływał się przy tym do słów Koranu, który ponoć gwarantuje to męczennikom za wiarę. Podobnie musieli myśleć rodzice palestyńskiego zamachowca-samobójcy Ismaila al Masawahi, skoro po jego śmierci zamieścili w lokalnej gazecie nie nekrolog, a zawiadomienie o innej imprezie "Wesele męczennika Ismaila z czarnooką dziewicą odbyło się w Wiecznym Raju". Czy jednak faktycznie za samobójczą śmierć i mordowanie innych ludzi Allach nagradza zabawami godnymi filmu porno? Wedle naukowca Christophera Luxemburga, w pierwszych wydaniach Koranu widnieje słowo "hur", a dopiero w późniejszych wydaniach zastąpiono je podobnym słowem "houri". Choć wedle starożytnych słowników arabskich słowo "houri" oznacza dziewice, to pierwotnie użyte w Koranie słowo "hur" oznacza już tylko białe orzeszki - ówczesny przysmak i symbol tajemnej wiedzy. Dodajmy, że już dwa lata temu wielki imam Mekki - najświętszego miasta islamu - ogłosił, że: "mahometanizm zabrania samobójstwa". Oznacza to tylko jedno - po tamtej stronie mordercy-samobójcy nie tylko nie dostaną ponętnych dziewic, ale nawet białych orzeszków.

W imię honoru

W Japonii od wieków samobójstwo uznawane jest za "formę przeprosin" i jako takie jest przez społeczeństwo powszechnie akceptowane. W kulturze tej jest to niejako ostateczna forma wypełnienia podjętych wcześniej zobowiązań. W dawnych czasach w kraju tym poczucie odpowiedzialności za bliskich było szeroko interpretowane i na przykład chłopi z niektórych wiosek na północy kraju mieli zwyczajna starość popełniać samobójstwo tak by nie uszczuplać młodszym członkom rodziny znikomych zapasów pożywienia. Wstrząsająco ukazał ten obyczaj film "Wejście na Naraiame". W filmie tym ukazano, jak staruszkowie po ukończeniu 70 lat w określony dzień roku popełniali samobójstwo poprzez wejście na wysoką górę, na której pozostawali aż do swej śmierci - las okazywał im łaskę w postaci opadów śniegu - wtedy zamiast powolnej głodowej śmierci umierali oni szybko i bezboleśnie z przemrożenia. Natomiast rytualna forma samobójstwa tak zwane seppuku - własnoręczne otwarcie nożem żołądka, po czym inna osoba obcinała mieczem głowę - była "od zawsze" zarezerwowana wyłącznie dla rycerzy-samurajów, którzy w ten sposób panowali nie tylko nad swoim życiem. ale również nad "ostatecznym usprawiedliwieniem wobec nieba i ludzi". Obyczaj decydowania przez japońskich wojowników o własnym życia i śmierci dał o sobie znać podczas 2 wojny światowej, kiedy to samobójstwo za cesarza popełniali piloci kamikadze, uderzając swymi maszynami wypełnionymi dynamitem w amerykańskie statki wojenne. Klika minut po zamachu z 11 września Nowy Jork przed kolejnymi atakami chroniły wojskowe odrzutowce F-14. Do dziś mało kto wie, że nie były one uzbrojone w rakiety, a ich piloci poinformowali, że w razie pojawienia się kolejnego uprowadzonego samolotu podejmą się samobójczej misji i strącą intruza poprzez uderzenie w niego swoimi samolotami. Wracając natomiast do żyjącej dziś w pokoju Japonii, to samobójstwo przetrwało tam już tylko jako forma przeprosin. Kilka lat temu w taki właśnie sposób "zmazał swe winy" sekretarz pewnego polityka z partii rządzącej biorąc na siebie całą winę za aferę łapówkową. Natomiast u nas nikt nie powinien liczyć na takie zakończenie afer, bowiem, jak wszystkim wiadomo, Polska to nie "druga Japonia".

Mirosław Błach


Więzienie w człowieku zostanie do końca | Super Relaks - 21 marca 2003r.

Nie bawią wnuków, nie zwiedzają świata, nie piją z kolegami piwa. Całymi dniami grają w karty, coś czytają, bezmyślnie patrzą w telewizor. Mają bardzo dużo czasu na zastanowienie, mówią nawet, że zbyt dużo. Myślę o tym, co było i o tym, co będzie. Ich siwe włosy nie wzbudzają niczyjego szacunku, bo jak szanować kogoś, kto się tu znalazł? Najstarsi więźniowie pińczowskiego Zakładu Karnego są dokładną odwrotnością młodych. Spokojni, wyciszeni. Łączy ich jedno. Też zwykle mówią, że są niewinni.

Stanisław, 68 lat - z wyglądu - dziesięć więcej, z okolic Włoszczowy. Zabójstwo. Wyrok: w pierwszej instancji piętnaście lat, w drugiej - dwanaście. Płacze, gdy mówi, ile jeszcze czasu musi spędzić za kratami. Mówi, że siedzi za niewinność.
Czesław, 59 lat - z wyglądu - dziesięć mniej, też z tych okolic. Znęcanie nad żona. Wyrok: najpierw dziesięć miesięcy, ale to chyba nie wszystko. Mówi, że siedzi za niewinność.
Bogdan, 57 lat. Muskularny, korpulentny. Pobicie. Wyrok: dwa lata. Opowiada, jak został sprowokowany, więc musiał oddać, dzisiaj zrobiłby to samo. Oczy mu się śmiej, jedna noga już jest na wolności.
Andrzej, 57 lat. Zniszczony życiem i wódką. Znęcanie. Dwa wyroki. Pierwszy: rok więzienia, drugi - rok i dwa miesiące. Mówi, że córka była zadziorna, to mu się nieraz ręka omsknęła, a i żonie się dostało. Do odsiadki zostało 20 miesięcy. Nie ma do czego wracać. Każdy inny, ale wszyscy do siebie podobni. Pierwszy konflikt z prawem, pierwszy pobyt w zakładzie kamym, pierwszy wstyd. Najstarsi z osadzonych w pińczowskim więzieniu.
- W tym wieku człowiek poważny i siedzi. Wstyd, wstyd - każdy w więziennej świetlicy pod ręcznie malowanym obrazkiem Matki Boskiej z Dzieciątkiem powtarza niemal tę sama kwestię. Gdy świeżo odmalowanym więziennym korytarzem przechodzą młodzi, ogoleni prawie na zero, śmieją, się, żartują, ci są wyciszeni. Dokładne przeciwieństwo, choć los ten sam.

Jeszcze tak długo

Stanisław, najstarszy z osadzonych, którzy zgodzili się porozmawiać. Przygotowany, świeżo przyczesane siwe włosy, kremowy sweterek, więzienne zielone drelichy. Idealny obraz zakłócają tylko dwa ostatnie zęby, jeden u góry, drugi na dole. Szarmancko na powitanie i pożegnanie całuje w rękę. Przypomina dobrego dziadka. Niewysoki, drobny, choć z życiem bardziej za plecami niż przed sobą. O jego historii kiedyś mówili wszyscy w promieniu wielu kilometrów od Włoszczowy. Bo do Stanisława, człowieka wtedy 66-letniego, zachadzała 41-letnia niepełnosprawna psychicznie kobieta. Jej rodzinie się to nie podobało, sądzili, że ma romans z dużo starszym mężczyzn, ojcem pięciorga dorosłych już dawno dzieci. Któregoś dnia przyszedł po nią do Stanisławowego domu jej 43-letni brat. Potem znaleziono ciało zabitego 43-latka. Pierwszym i jedynym podejrzanym był właśnie Stanisław. Powiedział ponoć nawet synowi, że zabił. Kiedy się na niego patrzy, nie chce się wierzyć, że taki drobniutki, malutki byłby na siłach zabić mężczyznę młodszego dwadzieścia z góra lat. Ale sąd uwierzył. W pierwszej instancji Stanisława skazano za zabójstwo na 15 lat, a kiedy się odwołał, wyrok zmniejszono do dwunastu lat. - W maju będzie dwa lata, jak tu jestem - mówi cicho, ale zaraz się ożywia: - Siedzę niewinnie - opowiada swoją historię, o pani Marysi, która przychodziła do niego pomagać i sprzątać, ale jej rodzinie się to nie podobało. I o tym, jak jednego razu przyszedł po nią brat: - Ale mnie wtedy w domu nie było, w rynku z kolegami piłem, człowiek lubił wypić - wspomina. - Wróciłem, patrzę, a jej brat nie żyje, leży w sieni rozkrzyżowany. Zdrętwiałem. "Matko Boża, co się dzieje" - zapytałem ją. Potem poleciałem do syna - opowiada. Upiera się, że niewinnie go skazali, nikt zabójstwa nie widział, nie znaleziono narzędzia zbrodni. Kija - jak mówi Stanisław. A on wie, kto zabił: - Taki jeden, co się potem pod pociąg rzucił - mówi i znów opowiada historię rzekomego zabójcy. Wartko, dynamicznie. Wycisza się dopiero, gdy pytam o wyrok. Łzy stają mu w oczach. Odpowiada, ile będzie miał lat, kiedy wyjdzie na wolność: - Prawie osiemdziesiąt.
Potem dodaje jeszcze, że po odsiedzeniu połowy kary może się ubiegać o warunkowe zwolnienie. W 2007 roku. - Za cztery lata - mówi cicho i ociera załzawione stare oczy. Pytam, czemu płacze: - Bo to jeszcze tak długo - Stanisław szepcze. Serce się kroi, nawet gdy się wie, że siedzi za zabójstwo.

Nie biłem jej...

Czesław, 59 lat. Kiedyś musiał być bardzo przystojny, dziś po tamtej urodzie zostały tylko czarne jak smoła, krzaczaste brwi, ciemne oczy i śniada cera. - Osiwiałem chyba w ciągu jednego dnia - tłumaczy niemal zupełnie białe włosy. - Za żonę moją tu siedzę, artykuł 207 - mówi. W ogóle nie używa słowa "znęcanie", a tak brzmi ten przepis: "kto znęca się fizycznie bądź psychicznie nad rodziną...".
- Zdarzało mi się używać alkoholu, to ona mnie nie wpuszczała do domu. Klucze od wewnątrz zostawiała w zamku, musiałem spać w stodole, a ona się zamykała ze swoim 25-letnim dziś synem, a moim pasierbem w pokoju. Z nim chciała być, nie ze mną - Czesław wyraźnie sugeruje związek emocjonalny przekraczający granice miłości macierzyńskiej. Z jego opowieści wynika, że to on jest ofiarą żony, a nie odwrotnie. - Nie biłem jej, nawet się nie kłóciliśmy - zarzeka się.
- Co przyszedłem do domu, policję wzywała. Zamknęła mnie przed Bożym Narodzeniem - mówi. Zaprzecza, że bił ją, choć za to właśnie został skazany po raz pierwszy. Ale wtedy wyrok dostał w zawieszeniu, dopiero gdy historia się powtórzyła, sąd odwiesił karę. Czesław udaje, że nie wie dlaczego. Chętnie opowiada o swoim życiu: - Mieszkałem na Śląsku, miałem żonę, ale odszedłem od niej, jak córka skończyła 18 lat, bo w rodzinie małżonki byłem poniżany. Z obecną żoną jestem trzy lata po ślubie. Ale ona mnie potrzebowała, dopóki domu na nią nie zapisałem. Teraz już nie chce.

Dwa wyroki za "klapsy"

Za znęcanie siedzi też Andrzej, dwa lata młodszy od Czesława. Wygląda, jakby był jego ojcem. Pomarszczona twarz, na niej nie tylko upływ czasu. Widać też dużo wypitej wódki, może zresztą taniego wina... Za pierwszym razem dostał rok w zawieszeniu. Ale niczego go to nie nauczyło. Za drugim odwiesili pierwszy wyrok i dołożyli drugi: rok i dwa miesiące. Do końca kary zostało mu 20 miesięcy. Nie ukrywa za co trafił za kraty: - Były krzyki, wrzaski, bicie też. Lubiłem wypić, nadużywałem - mówi jasno, patrzy prosto w oczy. - Stan zapalny, jak wracałem po spożyciu, zaczynał się od córki, która dzisiaj ma 27 lat. Przecież nie można pozwolić, żeby człowiekiem pomiatała - sili się na ironię.
- To trzeba było ją bić? - pytam.
- Czasami klapsa dostała, jak się ręki nie udało utrzymać, a że przy okazji i żonie się dostało, no to co zrobić - stara się zbagatelizować sprawę, jakby zapomniał, że za "klapsy" nie trafia się do więzienia. Żona za kratami go nie odwiedza. Rozwiodła się z nim zaocznie. A on wcale jej się nie dziwi. Ale córki przychodzą. Starsza 30-letnia, częściej, młodsza - "zarzewie" awantury - rzadziej.
- Ma mniej czasu - Andrzej tłumaczy nie pytany. Ale chyba sam nie bardzo wierzy w ten brak czasu dziewczyny.

Ręka drwala

W tej samej 14-osobowej celi z Andrzejem siedzi Bogdan, jego rówieśnik z okolic Buska Zdroju. Też jeden z najstarszych więźniów w pińczowskim Zakładzie Karnym. Wygląda jak przeciwieństwo kolegi. Dwa razy taki jak on, ogorzały. Obie ręce zdobią tatuaże. Prawą - głowa kota, czy może tygrysa. Pamiątka z wojska. Lewą głowa kobiety. - Pierwsza miłość - uśmiecha się Bogdan. Jego wyrok to dwa lata za pobicie.
- Zostałem sprowokowany, a te byłem wypity, to oddałem i znalazłem się w zakładzie. Co zrobić, ręka drwala. Pierwszy i ostatni raz - mówi lakonicznie. Reszty historii nie opowiada, nie wyjaśnia, jak bardzo pobił rzekomego prowokatora, że wyrok był tak surowy - więzienie bez zawieszenia za pierwsze przestępstwo.
- Jeśli dałoby się cofnąć czas, zrobiłbym tak samo. Jakie miałem wyjście? - pyta retorycznie. - Człowiek naogląda się zachodnich filmów, to sobie wyobraża o więzieniu najstraszniejsze rzeczy - że tu bałagan, hołota i burdel. Strach ma wielkie oczy. Da się wytrzymać - kwituje.

Nie wolno pucować

- Wstajemy o godzinie szóstej trzydzieści, jak jest dzwonek. O siódmej apel, po nim łóżka się pościeli, jakoś zleci do śniadania - opowiada o więziennych rygorach Stanisław. - W ciągu dnia gramy w coś, czytamy gazety. Kolacja o godzinie 19, 0 21 gaszą światła. I tak codziennie. Spacer jest rano, ale ja rzadko chodzę, więcej d młodzi - mówi. I powtarza kilka razy, że dobrze jest, że nago nie brakuje, rzucając okiem na siedzącego przy rozmowie pracownika więzienia. - Siedzę w sześcioosobowej celi, są tu różne przypadki. Jeden za jakiś gwałt siedzi, ale mówi, że go nie było. Drugi niby jakąś dziewczynę porwał. Oba twierdzą, że niewinne, ale prawdy to oni nie mówią- kwestionuje Czesław. Pytam więc, czy i on nie kłamie, skoro mówi, że żony nie bił, a wyrok przecież dostał.
- Nie, ja prawdę mówię - zarzeka się. O młodszych więźniach opowiada niechętnie: - Było dogadywanie, psychicznie ciężko tu jest, mówią, że nie wolno pucować, to znaczy meldować strażnikom - wyjaśnia. Pytam, czy zetknął się z grypsującymi, z więzienną podkulturą: - Nie, ja nawet nie wiem, co to jest - odpowiada, ale jakoś nie chce mi się wierzyć.
- A co tu robić? Tylko spać, czytać - wyjaśnia Andrzej, a jego kolega z celi Bogdan, śmieje się: - Mecenas, mol książkowy.
O młodszych więźniach Czesław mówi tak: - Małolaty godzą się z tym, co ich spotkało, im nic nie przeszkadza. Człowiek inaczej to przeżywa. Lepiej cicho siedzieć i doczekać do końca kary. O czym tu marzyć. O wyjściu, żeby się ten koszmar już skończył. Duszę się siedząc w celi zamkniętej non stop.
- Wstyd przed ludźmi i wstyd przed sobą - dodaje Andrzej. Czas spędzają jak na wakacjach. Śpią do oporu, grają w karty, całymi dniami oglądają telewizję. Ciepło, posiłki podane na czas. Chociaż zarzekają, że ciężko jest, że "tu się z nikim nikt nie pieści". Najbardziej brakuje jednego. - Wolności. I dlatego to nie jest sanatorium i choćby tu były nie wiem, jakie luksusy, to tego jednego nic nie zwróci - mówią.
- I za dziećmi się ckni - mówi Stanisław.
- Wolałbym codziennie jeść zalewajkę niż tu siedzieć. To nie na moje nerwy. Jeszcze, żebym wiedział za co tu jestem, żebym się poczuwał do winy, to może łatwiej by było. A tak... - wzdycha Czesław.

Serce z drugiej strony krat

- Marzę tylko o jednym - chciałbym już stąd wyjść - Stanisław jest wzruszony za każdym razem, jak mówi o końcu kary. - Wrócę do siebie. Mam trzech synów i dwie córki, jedna za policjanta poszła. Odwiedzają mnie dzieci, jak wyjdę, pójdę mieszkać do któregoś z nich - opowiada.
- Do żony tęsknię, do niej chcę wrócić jak najszybciej - opowiada Bogdan. Jemu jednemu świecą się przy tym oczy. Odsiedział już połowę wyroku, jeśli komisja uzna to za stosowne, Bogdan lada moment może wyjść na wolność, więc serce ma już z drugiej strony krat. Z tej wolnej. - Tylko nie wiem, co będzie z pracą. Wcześniej byłem kierowcą, potem żadnej roboty nie dało się znaleźć. A teraz co, jak człowiek dziadek? Robiłem "na czarno" za drwala, ale co to za robota - martwi się.
Ani Czesław, ani Andrzej jeszcze się nie martwią. Oni nie są w stanie sobie na razie wyobrazić swojej przyszłości. - Chciałbym wrócić do żony. Ja ją cały czas kocham, mimo tego wszystkiego, mimo więzienia. A jak mnie nie będzie chciała, zostanę sam do końca życia - mówi Czesław. Andrzej wie, że o żonie może zapomnieć. Myśli raczej o dzieciach, że może któreś z nich go przyjmie. Syn albo starsza córka. Do młodszej, tej "zadziornej" to on sam nie chce iść.
- Więzienie w człowieku już zostanie do końca. Samo bycie tutaj, uraz psychiczny, że się człowiek tu znalazł. Uraz do siebie, że do tego doprowadził. Jak się stąd wyjdzie, ludzie inaczej będą patrzeć. Niby człowiek mądry, dojrzały, z niejednego pieca chleb jadł. Niby... - mówią najstarsi więźniowie Zakładu Karnego w Pińczowie. Odchodzą korytarzem najnowszego bloku więziennego, otwieranego niegdyś w blasku fleszy przez ministra sprawiedliwości. Słychać już tylko szczęk zamka, głuchy odgłos zamykanych pancernych drzwi do celi. Więźniowie i ci starsi, i ci młodzi widzą już tylko jeden kawałek wolności. Zakratowanego nieba przez okno w pomieszczeniu.

Sylwia Bławat



do góry